Zapraszam
Was na krótki spacer po Warszawie. Właściwie zawsze miałam bliżej
niewyjaśnioną awersję do tego miasta, a dotychczasowe pobyty były
na tyle przelotne (bo ileż można zobaczyć przez godzinę czy dwie
przed koncertem), że nie było okazji owej awersji się pozbyć.
Zacznijmy więc naszą przygodę! Ponieważ jesteśmy głodni po podróży, zwiedzanie zaczniemy od
obiadu. Aby zaspokoić zirytowany żołądek oraz wybredne kubki
smakowe możemy wybrać się do węgierskiej restauracji
Borpince.
Ceny, jak na restaurację, nie najgorsze, a jeśli chodzi o samo jedzenie, cytując
klasyka (tj. króla Juliana),: „to smak o jakim poeta powiedziałby:
smaczne!”. Wracając do właściwej części spaceru, możemy
popodziwiać urokliwe budownictwo Saskiej Kępy, przy okazji licząc
mijane ambasady (jest ich tam 14!). Następnie udajemy się do Parku
Skaryszewskiego. Z kontemplacji zieleni i przyrody przerzucamy się
na ul. Ząbkowską, aby napić się pysznej, aromatycznej masala coffee w
nepalskiej jadłodajni
Himalayan Momo. Później przejdziemy się ul.
Brzeską, najlepiej ze dwa razy, skoro za pierwszym razem przeżyliśmy
bez szwanku (jeśli ktoś się nie orientuje, owa ulica jest uważana
za jedną z najniebezpieczniejszych na Pradze Północnej). Warto
również zatrzymać się i przyjrzeć praskim podwórkom, które,
choć obskurne, mają w sobie szczyptę magii i jest z nich coś niesamowitego.
W Oparach Absurdu
(uwaga, ciekawostka! Absurd pachnie kadzidełkami) mamy do wyboru
<duża liczba> rodzajów piw smakowych, z czego absolutnie wyśmienity jest Cornelius bananowy, który z głębi kubków
smakowych polecam. Późnym wieczorem przejdziemy się powoli (dobra,
ja niekoniecznie potrafię chodzić „powoli”, więc to tylko taka
wariacja na temat) nowym i starym miastem - choć rynek jest w
przebudowie (co za tym idzie, ładniejszy był w moim wspomnieniach
sprzed niemal roku, kiedy faktycznie BYŁ), to i tak jednak uznałam stolicę za ładną. Dzień dobrze będzie zakończyć sympatycznym filmem „Spirited
Away” Hayao Miyazakiego. I, podkreślę, najlepsi bohaterowie to ci
najmniejsi. Następnego dnia proponuję z
samego rana wybrać się do Muzeum Narodowego. Najlepiej w przeddzień
otwarcia wystawy Guercino, żeby nie mieć okazji jej zobaczyć i, co
więcej, wybierzmy godzinę konferencji prasowej, żeby przejście
było zablokowane i żeby trzeba było się przedostać do obrazów windą.
Oczywiście proponuję zarezerwować sobie na kontemplację dzieł tam wystawionych
trzy godziny i zdążyć zobaczyć raptem połowę ekspozycji. W
takim wypadku sugeruję postawić na
galerię portretu staropolskiego oraz
sztuki XIX wieku, a resztę zobaczyć przy
kolejnych odwiedzinach. Dla osób, które nie mają co zrobić z
pieniędzmi, polecam broszury o wystawach czasowych, tych już dawno
minionych, w cenie 18zł za desygnat (proszę bardzo, Tomku, mądre i "kontrowersyjne" słowo), dla reszty polecam minę
wyrażającą bezbrzeżne zdumienie, że owe broszury nie są za
darmo. Ponieważ od podziwiania sztuki zrobiliśmy się głodni, wybierzemy się
na obiad do
Âu Lạc, azjatyckiej, pół-wegańskiej, zaskakująco
taniej knajpy. A jak mówię taniej, mam na myśli przedział cenowy
od 12 do 20 zł i porcje nałożone „od serca”, na tyle wielkie,
że nie dałam rady całej zjeść. A po tym smacznym antrakcie
wracamy do kontemplacji sztuki, tym razem do Zachęty. Zacznijmy od
czegoś przyjemnego np. od wystawy zdjęć z czasów PRL-u pt.:
„Czas wolny”, przedstawiającej ludzi podczas, niespodzianka, czasu
wolnego. Tutaj urzecze nas m.in. zdjęcie kobiety w kawiarni, za
którą na ścianie wymalowane są tak chwytające za serce hasła,
jak:
„Kawior dla ludu!”. Później, dla odmiany, pozwolimy aby
wystawa
„In God we trust” wpłynęła destrukcyjnie na naszą
psychikę. Widząc uśmiechniętego, różowego, dyskotekowego
Buddę jeszcze nie wiemy, co nas czeka, acz niebawem się
przekonamy, widząc zdjęcia piłkarzy, stylizowane na Pietę, kukłę
z mundurów wojskowych wiszącą na krzyżu niczym Chrystus czy też
rzeźbę z plastikowych żołnierzyków, wyglądającą jak twarz
Jezusa. Przy końcu nie jesteśmy już nawet pewni, czy żegna nas
kolejna rzeźba, czy sklepik z pamiątkami z m.in. brokatowymi
krzyżami. Po wyjściu z galerii sztuki wstąpimy do klimatycznej
kawiarni
Kafka z książkami na wagę, zagranicznymi napojami i
zawieszoną kawą. Możemy wybrać pyszną Bombillę z yerbą mate w
pięknej, designerskiej butelce, smakującą jak podróba coli (czyli
bardzo dobrze!) club mate albo też smakowitą gruszkową oranżadę
o nazwie-której-nie-pamiętam. Na zakończenie udanego wyjazdu, podczas
podróży powrotnej, poczytamy w spokoju w pociągu „Silmarillion”
i posłuchamy pięknego, francuskiego akcentu osoby jadącej z nami
w przedziale.
Mam nadzieję, że nasza podróż po
Warszawie podobała się Wam równie bardzo, jak mnie... A jeśli
macie jakieś ulubione miejsca w stolicy, polećcie! Chętnie je
sprawdzę przy następnej wizycie :).
|
Zdjęcie czarno-białe, bo normalna kolorystyka wygląda komicznie. |
|
A nie mówiłam? Ale ja, MistrzPhotoshopaBezPhotoshopa wyciągnęłam tyle z prawie czarnego zdjęcia robionego pod Słońce. |
|
A tu Park Skaryszewski w lepszym świetle i ja z soczkiem, który dostałam w pociągu |
|
Brzeska! |
|
Oryginalny wystrój W oparach absurdu |
|
I znowu próba uratowania beznadziejnego zdjęcia ;) |
I zbieranina zdjęć z Internetów (lepszych jakościowo, bo nie moich):
|
Zachęta. Pieta. Moro. To nie na mój łeb. |
|
"Czas wolny. Fotografie." |
|
Piotr Michałowski - Bitwa pod Samosierrą (Muzeum Narodowe) |
|
from Kafka |
|
moi ulubieni bohaterowie ze "Spirited Away" :D |
Jak zwykle zachęcam do obserwacji tradycyjnej tudzież bloglovinowej oraz do polubienia mnie na Facebooku :)
fajna ta kaczka na ścianie:)
OdpowiedzUsuńDokładnie, strój nie zawsze musi mówić coś konkretnego, ale niech mówi, niech krzyczy nawet!
OdpowiedzUsuńJa do Warszawy chyba na zawsze będę miała awersję, chociaż nie umiem jej wyjaśnić.
Ja też miałam i sądziłam, że się jej nie pozbędę, ale w końcu dałam stolicy szansę. Jeśli kiedyś też się zdecydujesz, to polecam zwiedzać z kimś, kto zna i lubi to miasto, żeby pokazał ci jego uroki :).
UsuńKurczę ten budda jest boski!
OdpowiedzUsuńFakt, jest kiczowato wspaniały :D!
Usuńmega klimatyczne zdjecia! super
OdpowiedzUsuń♡ ♡ ♡ ♡
POZDRAWIAM:*
Ola
Mieszkałam na Saskiej dwa lata w okolicach Parku Skaryszewakiego :)) mam duży sentent do tej części Warszawy. Ja kiedyś nienawidzilam tego miasta i nigdy bym nie pomyślała, że kiedyś mogę postawić wszystko na jedną kartę i się tu przeprowadzić. I co najdziwniejsze - nie żałuję :))
OdpowiedzUsuńTo super, że życie cię tak pozytywnie zaskoczyło :D.
Usuń